Słowo i Życie - strona główna  
  wydawca      prenumerata       redakcja        e-mail
        

Wywiad z bratem Konstantym Sacewiczem

[Tekst opublikowany w „Słowie i Życiu” nr 5-6/93]

Życie ludzkie jest ciągłym poszukiwaniem czegoś lub kogoś. Każdy człowiek do czegoś dąży, chce coś osiągnąć. Czegoś szuka, a oazą pokoju i ufności w tym wszystkim jest Pan Bóg i Jezus Chrystus. Starotestamentowy Hiob (7:6) mówi: "Moje dni są szybsze niż tkackie czółenko...".

Szybko mijają lata. Wydaje mi się, że najlepszą okazją do wspomnień, do spojrzenia wstecz, jest jakiś jubileusz, a co dopiero, jeśli jest to osiemdziesiąta rocznica urodzin, którą Brat obchodził 3 czerwca [1992 r. - przyp. red.]. Cieszę się, że ta uroczystość mogła mieć miejsce w naszym Zborze, w Dąbrowie Górniczej. Chciałabym, w związku z tą okazją zadać Bratu kilka pytań.

Słyszałam, że w Kobryniu pierwsze nabożeństwa odbywały się w domu rodzinnym Brata? Jak Brat poznał Jezusa Chrystusa?

Konstanty Sacewicz

Tak, to był chyba rok 1923, lub 1924. W naszym drewnianym domku, który stoi do dziś, w Kobryniu miały miejsce pierwsze nabożeństwa. Dlaczego? Mój starszy brat, Jerzy, w Kałudze poznał prawdę, tam uwierzył, tam też przyjął chrzest wiary i to on przyniósł ewangelię do Kobrynia. Oczywiście, Kobryń był miastem powiatowym, chrześcijańskim: katolickim i prawosławnym, ale bardzo to smutne, że ewangelię zastąpiono dogmatami i tradycją. Mój brat więc, jako pierwszy, zaczął głosić w Kobryniu ewangelię.

A jak było ze mną? Nastały wakacje. Był przełom czerwca i lipca 1924 r. W naszym domu odbywały się nabożeństwa i po prostu, zwyczajnie uwierzyłem. Byłem wtedy uczniem szkoły podstawowej. Nauczycielki powiedziały mi, że z klasy drugiej zostaję promowany do czwartej: "Po wakacjach przejdziesz do czwartej klasy. Jeśli dasz radę, zostaniesz w niej, a jeśli nie - będziesz uczęszczał do trzeciej". Tak więc znalazłem się w klasie czwartej.

Wtedy religia była przedmiotem obowiązkowym, a na świadectwie wpisywano stopień z tego przedmiotu. W czasie lekcji religii wstawaliśmy do modlitwy, modliłem się jak wszyscy, ale - po raz pierwszy - nie przeżegnałem się, ani przed, ani po modlitwie (a poprzednio robiłem to). Zapytano mnie, dlaczego nie przeżegnałem się. Wprawdzie dopiero od niedawna znałem ewangelię, ale Duch Święty podpowiedział mi: "W Słowie Bożym jest napisane, iż Bóg nie żąda usługi rąk ludzkich". Oczywiście, wywołałem wówczas powszechne oburzenie. Postanowiłem też nie uczestniczyć więcej w lekcjach religii. Na posiedzeniu rady pedagogicznej katecheta zażądał, by wyrzucono mnie ze szkoły, ponieważ swoim zachowaniem wprowadzam ferment. Byłem przecież jedyny w całym mieście, który nie chodził na religię. Gdyby nauczycielki nie stanęły w mojej obronie, zostałbym na pewno wydalony ze szkoły. One jednogłośnie stwierdziły, że najpierw należy wyrzucić leniuchów, a dopiero potem Sacewicza! To był ich kontrargument. W domu tylko moja starsza siostra Helena wiedziała, że nie chodzę na religię. Wtedy obowiązywała zasada, że świadectwo musiało być podpisane przez matkę lub ojca. Mama, zachwycona "piątkami", nawet nie zauważyła, że miejsce na ocenę z religii jest puste i podpisała (wtedy nie była jeszcze osobą odrodzoną). Od tej pory miałem już spokój, a w szkole sądzono, że matka akceptuje moją postawę.

Taki był początek mojego życia z Bogiem. Po pewnym czasie nabożeństwa zaczęły odbywać się w kaplicy przy ul. Kolejowej i tak jest do dnia dzisiejszego. Dzisiaj do Zboru należy około 500 członków (nie licząc dzieci i sympatyków). Obecnie jest to przepiękny, olbrzymi kościół.

W 1932 roku z wyróżnieniem ukończyłem Państwową Szkołę Techniczną, a ponadto zostałem zwolniony z egzaminu końcowego. Nie mogłem jednak znaleźć pracy w swoim zawodzie.

Chrzest wiary przyjąłem 16 VIII 1933 roku. Ochrzcił mnie mój starszy brat Jerzy. Później podjąłem pracę w Zborze w Kobryniu, który był centralnym Zborem Kościoła Chrystusowego. Robiłem wszystko: od spraw biurowych i urzędowych, aż po noszenie na pocztę paczek z literaturą.

Wciąż szukałem pracy zgodnej z moim wykształceniem. W związku z tym pisałem do różnych miast. Wszędzie spotykałem się z odmową. Aż pewnego dnia wyczytałem w "Ilustrowanym Kurierze Krakowskim", że Zjednoczenie Hutniczo-Górnicze "Modrzejów Hantke" w Sosnowcu poszukuje technika do pracy. Wysłałem ofertę. Przyjęto mnie i oto tak, we wrześniu 1938 r., znalazłem się w Sosnowcu. Jeszcze przed wojną istniał w Sosnowcu Zbór baptystyczny i tam też regularnie uczęszczałem na nabożeństwa.

Czy to znaczy, że na naszych terenach nie było wówczas Zboru Chrystusowego?

Nie było ani jednego takiego Zboru.

Wkrótce wybuchła wojna ...

1 września 1939 wybuchła wojna. 2 września byłem jeszcze w biurze. Widziałem uciekające kobiety i mężczyzn. W niedzielę uciekła również dyrekcja. Nawoływano, by wyjeżdżać na tereny wschodnie. Wraz z żoną Ksenią postanowiliśmy wrócić do Kobrynia. Pociągiem zdołaliśmy dostać się tylko do Miechowa, dalej musieliśmy iść piechotą. Około 20 września dotarliśmy do Brześcia a następnie do Kobrynia, gdzie osiedliliśmy się. Pracowałem w szkole. W kwietniu 1940 r. zrezygnowałem jednak z tej posady, ze względu na ateistyczne ukierunkowane nauczania. Później znalazłem pracę w swoim zawodzie.

Z dniem 13 lutego 1940 r. rozpoczęły się wywozy ludności polskiej na Syberię. W kwietniu 1940 r. zauważyłem duży ruch, zjechało wiele furmanek, szykowała się deportacja. Nie nocowałem w domu, ukryłem się w komórce i wtedy zdecydowałem, że wbrew wszystkiemu - powrócę do Sosnowca. To było wielkie ryzyko. Należało zarejestrować się w Brześciu nad Bugiem. Dostaliśmy odpowiednie zaświadczenia. Początkowo przebywaliśmy w obozach przejściowych, najpierw w Białej Podlaskiej a potem w Aleksandrowie. 10 maja 1940 r. byliśmy z powrotem w Sosnowcu. Nasze mieszkanie było już, niestety, zajęte. Przyjęła nas siostra Nadzia Paśko. Życie, jak wszędzie podczas okupacji, nie było łatwe. Groziło mi nawet wywiezienie na roboty do Niemiec, o czym wówczas nie wiedziała nawet moja żona. 3 czerwca 1941 r. stałem już w kolejce do "Arbeitsamtu", ale kazano mi przyjść następnego dnia. Tu znów Bóg tak pokierował, że w fabryce papieru natychmiast potrzebny był technik - tam właśnie od 4 czerwca podjąłem pracę.

Jak w tym trudnym okresie wyglądała sprawa z nabożeństwami?

Nabożeństwa odbywały się regularnie. Zbieraliśmy się na Środuli, u jednej z sióstr; wciąż jeszcze oficjalnie i swobodnie mogliśmy używać języka polskiego. Tak było do 1 stycznia 1941 r., kiedy to na nabożeństwie zjawili się dwaj niemieccy policjanci. Byli na całym nabożeństwie, zachowując się nienagannie. Po społeczności oznajmili, że to był ostatni raz, kiedy "nabożeństwo można było odprawiać po polsku". Od tej pory zgromadzaliśmy się potajemnie. Pomimo niebezpieczeństwa, jakie nam groziło, przez całą wojnę organizowaliśmy w naszym mieszkaniu nabożeństwa w języku polskim, a nawet śpiewaliśmy Bogu na chwałę polskie pieśni.

Czy to oznacza, że nabożeństwa były w ogóle zakazane?

Nie, zakaz dotyczył tylko i wyłącznie nabożeństw prowadzonych w języku polskim. Gdybyśmy się zgodzili na odbywanie nabożeństw po niemiecku, moglibyśmy w dalszym ciągu zbierać się oficjalnie.

Czy ta grupa wierzących była liczna?

Bywało różnie. Przychodzili ludzie nawet z Siemianowic, na przykład br. Ferdynand Karel i jego ojciec. W nabożeństwach uczestniczyło przeważnie około 15 osób.

Cały czas z pewnością doświadczaliście Bożej ochrony, bo przecież nie było "wpadki"...

Pan chronił nas. Właśnie w tym trudnym czasie zaczęły tworzyć się zalążki przyszłego Zboru Chrystusowego. Tak było aż do 1945 roku, gdy nocą z 26 na 27 stycznia Niemcy wycofali się, a wkroczyli Sowieci. Zbór baptystyczny nie wznowił opieki duchowej nad wierzącymi w Sosnowcu i dlatego zaczęliśmy na własną rękę szukać miejsca zgromadzeń, gdzie Zbór mógłby funkcjonować oficjalnie. Gościny udzielił nam Kościół Ewangelicko-Augsburski, przy ul. Żeromskiego. Tam zbieraliśmy się regularnie: najpierw w zakrystii, później w nawie bocznej, a kiedy było nam już bardzo ciasno - w nawie głównej. W roku 1957, na ich propozycję, przenieśliśmy się do kaplicy cmentarnej, z której korzystamy do dzisiaj.

Kolejny mroczny okres, którego nie sposób zapomnieć, to lata 50....

Rok 1950 dla wszystkich Kościołów ewangelicznych, a więc i Kościoła Chrystusowego, był okresem wielkiej próby. 19 września rozpoczęły się aresztowania wszystkich przełożonych i ich współpracowników. Jeżeli chodzi o mnie, to 8 września 1950 r. wyjechałem na kurację do Kudowy Zdroju. Gdy tam wypoczywałem, Pan poprzez sen ostrzegł mnie, że nastąpi ciężkie doświadczenie. Pamiętam, że gdy wstałem rano, wyszedłem na balkon, przeczytałem Słowo Boże, pomodliłem się (zrobiło mi się lżej) i poszedłem na śniadanie. Wówczas przyniesiono mi telegram od żony o trochę dziwnej treści: "Kostek, napisz, jak się czujesz". Poproszono mnie też, bym przed obiadem zgłosił się do pani dyrektor. Gdy wszedłem do jej biura, zobaczyłem tam dwóch cywilów i natychmiast zorientowałem się, o co chodzi. "Jest pan aresztowany" - usłyszałem od nich. Był to czwartek, 21 września 1950 r. Spakowałem się, wziąłem walizkę; zostałem odprowadzony i wrzucony (tak, wrzucony!), jeszcze w Kudowie, do sutereny.

Nocą wsadzono mnie do pociągu i w asyście tychże dwóch panów pojechałem do Katowic. Pozornie wszystko było w porządku, nikt w przedziale nie wiedział, że jestem aresztowany. Siedziałem pośrodku, "oni" obok. Rozmawiałem z nimi o Bogu i religii. Wkrótce zdrzemnęli się, nawet skorzystali przy tym z mojego ramienia. I tak dojechaliśmy do Katowic. Miejsce, gdzie przebywałem, przypominało raczej kamienny grób niż więzienie.

Byłem podejrzany o szpiegostwo na rzecz Ameryki. Pozbawiono mnie prawa korespondencji. Żona nie wiedziała, gdzie jestem. Gdy starała się mnie odszukać, dowiedziała się jedynie, że zostałem zatrzymany do dyspozycji władz Bezpieczeństwa Publicznego. Próbowała na chybił-trafił wysłać paczkę do więzienia w Katowicach. Paczkę zwrócono z adnotacją, że adresat tam nie przebywa. Pan był ze mną. Ani razu nie byłem uderzony lub w inny sposób maltretowany, chociaż inni współwięźniowie (naśladowcy Jezusa) niestety doznawali wielu upokorzeń. Pan Bóg wiedział, że nie zniósłbym tego i gdyby znęcano się nade mną, pewnie bym już nie żył, ponieważ od wczesnej młodości miałem problemy z sercem.

Uwięzienie trwało około 5 miesięcy, aż do 17 lutego 1951 roku. Pamiętam, to był wtorek. Do celi wszedł strażnik, kazał zabrać mi swoje rzeczy. Wyszliśmy. Zapytałem, dokąd idziemy, myśląc iż będzie to może wreszcie więzienie, gdzie będę miał jakieś prawa. W odpowiedzi usłyszałem: "być może". Weszliśmy do znanego mi już pokoju przesłuchań. Nie bardzo wierzyłem własnym uszom, gdy mi powiedziano: "Proszę pana, niech pan usiądzie". Słowo "pan" brzmiało bardzo obiecująco. Tak też się stało: "Wraca pan dziś do domu". Powiedziałem, że nie mam ani grosza na bilet. Odpowiedziano mi, że mogę pożyczyć 5 zł od mojego współwyznawcy, dziś już nieżyjącego, śp. br. Karola Śniegonia z Cieszyna. Poinformowano mnie także, iż żona przez cały czas otrzymywała moją pensję i że mogę wrócić do poprzedniego miejsca pracy.

Wróciłem więc do domu. Zastałem w nim tylko teściową. Żony nie było. Okazało się że musiała podjąć pracę (gwintowanie śrub) w zakładzie prywatnym, aby mieć pieniądze na utrzymanie. Postanowiłem pójść do mojego zakładu pracy. Tam, na moim stanowisku, zastałem byłego volksdeutscha. Nieprawdziwe było też zapewnienie, że Ksenia dostawała moją pensję. Postanowiłem więc zadzwonić do prokuratora, by to wyjaśnić. Prokurator natychmiast osobiście zatelefonował do dyrektora zakładu. Po tej rozmowie prokuratora z dyrektorem zakładu, ten ostatni zmienił sposób traktowania mnie: wypłacił pensję za 3 miesiące i zaproponował mi inną posadę. Rozpocząłem pracę w Zjednoczeniu Przemysłu Materiałów Budowlanych najpierw w Katowicach, potem w Chorzowie. Wszędzie cieszyłem się wyjątkowo dobrą opinią. Do 1973 roku pracowałem w Zjednoczeniu Przemysłu Cementowego i Wapienniczego w Sosnowcu.

Czy w czasie, gdy Brat był uwięziony, odbywały się nabożeństwa?

W wielu Zborach, nawet w Warszawie, w tym okresie nie było nabożeństw. W Sosnowcu odbywały się nabożeństwa. "Oni" mówili nawet: "aresztowaliśmy kierownika, ale została kierowniczka". Chodziło o Ksenię, moją żonę. Również w naszej Stacji Misyjnej w Dąbrowie Górniczej, działającej od 1947 r., nie przerwano nabożeństw.

W czasie swej długoletniej służby pełnił Brat różne ważne funkcje kościelne, jakie? Czy nie kolidowało to z obowiązkami męża i ojca?

Nie. Jeżeli ktoś chce szczerze służyć Panu, nic człowiekowi nie przeszkadza, bo Pan sam błogosławi tę służbę. W 1948 roku, w Warszawie, zostałem ordynowany na prezbitera. Starałem się być wszędzie, gdzie byłem potrzebny. Gdy na pierwszym miejscu jest służba dla Pana, to wszystko inne Pan doda i ułoży. Przez wiele lat byłem członkiem Zarządu Kościoła Chrystusowego, a po jego zintegrowaniu ze Zjednoczonym Kościołem Ewangelicznym, członkiem Rady Kościoła, Prezydium Rady Kościoła, a nawet - przez ponad sześć lat - Prezesem tegoż Kościoła.

Jak wspomina Brat funkcję prezesa Rady Zjednoczonego Kościoła Ewangelicznego?

Tę funkcję pełniłem w latach 1975-1981. Nie była to łatwa służba, jednak starałem się nie wyróżniać nikogo, jednakowo traktować wszystkie Zbory.

Bardzo przepraszam za to pytanie, ale czy był Brat w jakiś sposób zmuszany do współpracy z Urzędem Bezpieczeństwa?

Trudno to nazwać zmuszaniem. Kilka razy otrzymywałem telefony z propozycją spotkania się gdzieś poza siedzibą Kościoła (np. w kawiarni). Zawsze zdecydowanie odpowiadałem, że rozmawiać możemy tylko i wyłącznie w biurze Kościoła lub w "ich" siedzibie, ale na pisemne wezwanie na rozmowę. Po kilkunastu próbach, zaprzestano mnie nagabywać w tej sprawie, choć wiem, że rozmowy telefoniczne, szczególnie z domem, były nagrywane.

Jak widzi Brat w obecnej sytuacji społeczno-politycznej sytuację Kościoła? Czy istnieje szansa jego rozwoju?

Nie widzę żadnych przeszkód dla rozwoju. Niektórzy obawiają się, że może powtórzyć się sytuacja z czasów Polski przedwojennej. Ja tak nie myślę. Trzeba całym sercem ufać Bogu. W księdze Objawienia św Jana (3:7-8) czytamy m.in.: "...choć niewielką masz moc, jednak zachowałeś moje Słowo i nie zaparłeś się mojego imienia". To czego się obawiam, to liczenie na własną moc. Jest dość powszechną tendencją, by posługiwać się swoją siłę. Musimy pamiętać, że nasza siła jest niewielka, ale Bóg może uczynić wszystko, jeżeli będziemy Mu posłuszni. Mamy być Kościołem Chrystusowym nie tylko z nazwy, ale z życia: zachowywać Słowo, być Jemu posłusznymi, nie zapierać się Jego imienia, żyć w czystości.

Patrząc z perspektywy własnych doświadczeń i przeżyć, jakich praktycznych rad udzieliłby Brat tym, którzy dopiero rozpoczynają służbę dla Pana?

Służcie z całym oddaniem, zawsze na pierwszym miejscu stawiając Boga, a pozostałe sprawy On ułoży. Nie opuszczajcie wspólnych zgromadzeń. Nie patrzcie na to, czy jest was dużo, czy mało, ale na to, czy – gdy Pan przyjdzie - będziecie z Nim. Teraz jest tendencja, by używając różnych, nawet niewłaściwych sposobów, pozyskiwać jak najwięcej ludzi do Zboru. Starajcie się nie opierać na uczuciach, bo one są zawodne, ale chodźcie w wierze.

Osobiście jestem wdzięczna Bogu, że mogę znać Brata, jako przykład wytrwałości; człowieka, który ufa Bogu, w życiu którego oglądam Boże działanie i prowadzenie.

Tak, wszystko zawdzięczam Bogu. Teraz, gdy dzień mojego życia chyli się ku wieczorowi, z pokorą mówię: "Zostań z nami".

Z całego serca życzę Bratu Bożego błogosławieństwa, a zwłaszcza dużo zdrowia. Serdecznie dziękuję za ten czas wyciszenia i wspomnień.

rozmawiała

IZABELA PRĄDZYŃSKA

Copyright © Słowo i Życie