Słowo i Życie nr 1/2006



O życiu i służbie, śmierci i Niebie
- rozmowa z Georgem Bajeńskim

Bronisław Hury: Rok 2005 to Twoje okrągłe jubileusze: 65. urodziny i 40-lecie służby dla Chrystusa. Mieszkasz aktualnie w Kanadzie, a urodziłeś się...

George (Jerzy) Bajeński: W 1940 roku w Hrubieszowie. To był czas wojny.

Twoi rodzice byli wierzący?G. Bajeński z rodzicami

Moi rodzice wychowali się w prawosławiu. Tata urodził się i mieszkał we wsi Chańki koło Bielska Podlaskiego. Pewnej zimy jacyś ludzie zastukali do ich drzwi i zapytali, jak dojść do Biełek. Mój dziadek Piotr popatrzył na tych zmęczonych i zmarzniętych ludzi i kazał swojemu nastoletniemu synowi Pawłowi zawieźć ich saniami. Okazało się, że oni szli na nabożeństwo i tak oto mój tata po raz pierwszy usłyszał Ewangelię. Spodobało mu się, zaczął bywać na nabożeństwach i nawrócił się. To były lata dwudzieste, początki Kościoła Chrystusowego w Polsce.

Mama (z d. Doroszkiewicz) mieszkała w okolicy Milejczyc, śpiewała w chórze cerkiewnym w Żerczycach. Była wdową z dwuletnią córeczką Niną. Jako krawcowa przez pewien czas szyła w Biełkach. Tam usłyszała Ewangelię i nawróciła się. Tata nawrócił się wcześniej jeszcze jako nastolatek, mama nieco później. Pobrali się już po nawróceniu.

Jak więc znaleźli się w Hrubieszowie?

Wiem, że w latach 1938-39 rodzice mieszkali w Warszawie przy ulicy Nowogrodzkiej. Jak wybuchła wojna, tata został zmobilizowany. W wojsku był tylko dwa tygodnie, bo wojsko się rozsypało i tata został zwolniony. Rodzice opuścili okupowaną Warszawę i wyjechali w Lubelskie. Tata usługiwał jako ewangelista w Muratynie i okolicach Hrubieszowa.

Pamiętasz coś z wojny?

Byłem za mały. Wiem, że pewna wierząca kelnerka przypadkowo usłyszała rozmowę przy stoliku: “Nam treba z tym Bajeńskim skińczyty”. Przybiegła do naszego domu i powiedziała: „Bajeńscy uciekajcie”. Wtedy pojechaliśmy do Chełma. Stamtąd pamiętam już, że jakieś wojsko przychodziło, w rogu mieszkania broń składali. Dla 3-letniego chłopca było to po prostu ciekawe, nie bałem się. W Chełmie skończyła się dla nas wojna. Mieszkaliśmy niedaleko bożnicy żydowskiej i bazaru. Pamiętam, jak się ludzie cieszyli. To był maj 1945.

Opuściliście wtedy Chełm...

Chyba już w czerwcu 1945 pojechaliśmy do Gdańska. Pamiętam długą podróż pociągiem towarowym i przejazd przez pontonowy most na Wiśle. Zamieszkaliśmy najpierw w Gdańsku-Oliwie przy ul. Moniuszki. Potem w budynku Kościoła Baptystów przy ul. Dąbrowskiego, gdzie tata pastorował razem z br. Dziekuć-Malejem. Pamiętam, że naprzeciwko był park i stał tam prawdziwy niemiecki czołg. Przy kaplicy były magazynowane medyczne i żywnościowe produkty (rozdzielane przez Kościół w ramach pomocy UNRRA). Pewnej nocy jacyś ludzie próbowali obrabować ten magazyn. Mieszkaliśmy na I piętrze. Baliśmy się, że mogą nas pozabijać. Była jesień i akurat mieliśmy w domu dużą dynię. Tata zrzucił ją przez okno. Gruchnęła jak bomba i to odstraszyło złodziei.

Gdy Kościół Chrystusowy wznowił swą działalność, tata był bardzo w to zaangażowany. Pamiętam uroczystość otwarcia zboru przy ul. Liebermana w mieszkaniu wynajmowanym na I piętrze. Niedługo po tym władze przydzieliły nam poniemiecką kaplicę przy ul. Menonitów, była zrujnowana i trzeba było ją odbudować.

Jak to się stało, że opuściliście Gdańsk?

Mój starszy brat Tolek zachorował na gruźlicę i został skierowany do sanatorium w Otwocku. Moja siostra Danusia i ja też byliśmy zagrożeni, więc lekarz skierował nas do tzw. prewentorium w Świdrze. A nasza dobra, opiekuńcza mamusia wynajęła sobie mieszkanie w Świdrze, by nas doglądać. Tata został w Gdańsku, by prowadzić zbór na ul. Liebermana i odbudowywać kaplicę przy ul. Menonitów.

Gdy stan naszego zdrowia uległ poprawie, pojechaliśmy do Bydgoszczy, bo tata rozpoczynał tam pracę Kościoła Chrystusowego przy ul. Zduny 10. Tata dojeżdżał z Gdańska, a my zamieszkaliśmy u pewnej Kaszubki na ul. Hetmańskiej. Nabożeństwa prowadzone były przeważnie przez miejscowego br. Trojanowicza, ale często przyjeżdżał też br. Kazimierz Muranty i jego ojciec (mieszkali w pobliskim Inowrocławiu).

Jesienią 1950 roku nastał trudny czas aresztowań przywódców Kościoła. Mojego tatę aresztowali w Gdańsku. Przez trzy czy cztery miesiące nie wiedzieliśmy nawet, gdzie on jest. Wtedy mamusia podjęła decyzję o wyjeździe do Ostródy. Mieszkała tam nasza najstarsza siostra Nina, która wtedy była już żoną Wincentego Bryćko. Zamieszkaliśmy w budynku zborowym Kościoła Baptystów przy ul. Nadrzecznej 3.

Wiedzieliście, że tata został aresztowany, ale nie wiedzieliście gdzie jest?

Tak. Aresztowania miały miejsce w całej Polsce. W Gdańsku aresztowano br. Waszkiewicza, w Warszawie br. Sacewicza, br. Winnika i innych. Pamiętam dobrze, jak w Bydgoszczy SB przyszło na rewizję. Przejrzeli wszystko w mieszkaniu, skonfiskowali korespondencję, zdjęcia, Biblie i wszelką literaturę chrześcijańską. Następnego dnia przyszli do szkoły i w obecności nauczyciela wypytywali mnie o ojca. Taty nie było prawie półtora roku. Dopiero w szpitalu mogłem go odwiedzić.

Dlaczego tata był w szpitalu?

Schorzenia serca i wątroby, ogólne wycieńczenie organizmu w wyniku warunków więziennych. Być może dlatego tatę wypuszczono wcześniej. Br. Jerzy Sacewicz wciąż był w więzieniu, więc jak się trochę tata podkurował, zaczął dojeżdżać do Warszawy, by wesprzeć pracę zboru na ul. Puławskiej 114.Wraz z br. Mikołajem Kobusem prowadzili remont budynku. A my wciąż mieszkaliśmy w Ostródzie. Po śmierci Stalina, latem 1953 roku całą rodziną przyjechaliśmy do Warszawy. Zamieszkaliśmy na ul. Puławskiej 114 na czwartym piętrze, na poddaszu, potem na parterze, potem na I piętrze.

Szkołę średnią kończyłeś już w Warszawie?

Na Mokotowie w szkole Królowej Jadwigi chodziłem do ostatniej klasy podstawówki. Potem byłem uczniem Gimnazjum im. T. Rejtana (1954-1958).

Kiedy podjąłeś świadomą decyzję pójścia za Chrystusem?

Wydawało mi się, że do mojego nawrócenia potrzeba dużego wstrząsu, wielkiego przeżycia. Ale nic takiego się nie wydarzyło. Kiedy czytałem o cichym Bożym przemawianiu do Eliasza, ten cichy głos przemówił i do mnie. Podziękowałem Panu Bogu, bo wiedziałem, że to On do mnie przemawia. To był wrzesień 1957 roku. W tym też miesiącu zostałem ochrzczony w rzece Wiśle w okolicy Bukowa pod Warszawą. Mój tata ochrzcił wtedy oprócz mnie Janka Tołwińskiego, Jurka Sacewicza i kilka innych osób.

Studiowałeś w Ameryce. To była niezwykła rzecz jak na tamte czasy. Jak to w ogóle było możliwe?

W 1957 roku w zborze na ul. Puławskiej w Warszawie pojawili się amerykańscy misjonarze z Teksasu i jeden z Niemiec. Oni pierwsi rzucili myśl o szkole w Ameryce, ale ja miałem jeszcze rok szkoły średniej. To był ciekawy kontakt, ale się nie utrzymał.

W 1958 r. zacząłem studia w Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej (wówczas w Chylicach pod Warszawą i tam mieszkałem w akademiku.). Wtedy br. Paweł Bajko podjął starania, by zaprosić do Eastern Christian College czterech studentów z Polski. Zaproszenia otrzymały cztery konkretne osoby ze Zjednoczonego Kościoła Ewangelicznego. Negocjacje z Urzędem do Spraw Wyznań trwały ponad rok. Nikomu nie dali pozwolenia na wyjazd, ale bracia nie ustawali w swoich zabiegach. Latem 1959 roku, gdy byłem na zjeździe młodzieży w Gdańsku, zadzwonił tata, że jest potwierdzenie, że otrzymamy paszporty, żebym wracał do domu. Przestraszyłem się.

Znałeś angielski?

Nie. Znałem niemiecki. Ale natychmiast zapisałem się na kurs angielskiego. Uczyłem się półtora miesiąca. Tylko Kostek G. Bajeński i K. Jakoniuk na Botorym,1959Jakoniuk i ja dostaliśmy paszporty. 17 października 1959 wypłynęliśmy Batorym z Gdyni. Podróż trwała jedenaście dni.

Wiedzieliście, że ktoś was tam spotka?

Mój tata skontaktował się z wierzącymi w Montrealu, którzy nas mieli spotkać w porcie. Ale nie wiedzieliśmy, kto to będzie. Nikogo tam nie znaliśmy.

Gdy statek stał już przy nabrzeżu, spostrzegliśmy w tłumie, tuż przy burcie dwóch mężczyzn. Jeden z nich trzymał czarną książkę. „To wygląda jak Biblia” – powiedział któryś z nas. Stali ze dwa piętra niżej, ale usłyszeli to nasze „Biblia” i zawołali: „Kostek, Jurek”.

Jakie były pierwsze wrażenia?

Z pewnością było tam zamożniej. W Montrealu pierwszy raz w życiu jadłem banana - smakował. Wielkie drapacze chmur w Nowym Jorku wyglądały przerażająco. Czuliśmy się zagubieni, ale serdeczność wierzących dodawała nam otuchy. Siostra Adela Bajko była bardzo gościnna, ich dzieci były wtenczas małe, atmosfera taka rodzinna – bardzo to nas ujmowało. Cieszyło nas, gdy już w pierwszą niedzielę po przyjeździe na nabożeństwie anglojęzycznym,W kuchni br. Bajków - 1960 rozpoznawaliśmy melodię i włączaliśmy się do śpiewu. Amerykanom się to także podobało i nawet z Kostkiem w duecie śpiewaliśmy po polsku. Gdy R. Steever - pastor zboru w Bel Air, nie znający ani słowa po polsku, zaprosił nas do swojego domu, s. Adela Bajko napisała nam na karteczkach, jak jest po angielsku chleb, nóż, masło... i czas iść do domu.

Gdzie studiowaliście?

Najpierw w Eastern Christian College w Bel Air, Maryland. Mieliśmy też sporo praktyki kościelnej. Lato spędzaliśmy na różnych kościelnych obozach młodzieżowych. Prowadziliśmy lekcje biblijne, opowiadaliśmy o życiu Kościoła w Polsce, odwiedzaliśmy Kościoły. Na początku wyjeżdżaliśmy z br. Bajko czy z którymś z profesorów, później sami. W roku 1961 otrzymałem list od dyrektora „Word of Life”. Pisał, że był w Warszawie w Kościele u mojego taty. Zaprosił mnie na obóz młodzieżowy do Schroon Lake koło Nowego Jorku. Tam po raz pierwszy usłyszałem pieśń “Ring the Bells”. Spodobała mi się i śpiewałem ją później tak często, że po dzień dzisiejszy dla wielu jestem George “Ring the Bells” (nazwisko Bajeński w Ameryce jest trudne do wymówienia).

Czy czuliście, że jesteście z „innego świata”?

Byliśmy zza żelaznej kurtyny – tak nas traktowano. Ale ja się tak nie czułem. Przyjechałem z Polski, która była moim krajem, i innego świata nie znałem. Dla mnie Polska nie była za żadną kurtyną.

Swoją żonę Verę poznałeś w Ameryce?

Br. John Huk zaprosił Kostka i mnie na Boże Narodzenie i Nowy Rok. Był on pastorem rosyjskojęzycznego Kościoła Ewangelicznych Chrześcijan w Toronto w Kanadzie. Znał mojego tatę i kiedyś był w Polsce. Mieszkaliśmy w jego domu i tak poznałem jego córkę Verę. Wtedy nic jeszcze nie zapowiadało, że będziemy małżeństwem. Br. J. Huk współpracował z br. Genem Dulinem, założycielem TCM. Później, byłem wielokrotnie przez nich zapraszany. Podróżowałem z nimi. Vera często akompaniowała mi na pianinie, gdy ja śpiewałem. I tak przyjaźń nasza się rozwijała. A później było parę lat korespondencji.

W roku 1965 wróciłeś do Polski i co?

Zawsze wiedziałem, że szkolę się w Ameryce po to, by pracować w Polsce. Kupiłem duży namiot na 300 osób, sprzęt do nagrywania i nagłośnienia, zgromadziłem pieniądze na samochód. Kupiłem w Niemczech jednorocznego mercedesa. To był chyba błąd. Mercedes to bardzo szumnie brzmi i być może trochę kłuł w oczy.

Czy Twoje amerykańskie doświadczenia nadawały się do zastosowania tu w Polsce?

Miałem 24 lata. Po studiach biblijnych przez rok szkoliłem głos i uczyłem się teorii muzyki. Wróciłem do kraju rozśpiewany, pełen zapału, wrażeń i doświadczeń. Polska w 1965 roku była jednak trochę inna. Działania młodzieżowe były skromne. Rozpoczęliśmy od rozśpiewywania Polski. Siostra Adela Bajko przetłumaczyła wówG. bajeński po powrocie do Polski, ok. roku 1967czas i wydała śpiewnik „Słońca promienie”. To były pierwsze refreny w języku polskim. Po roku ze strony Urzędu ds. Wyznań przyszło ostrzeżenie, że za bardzo po amerykańsku rozśpiewujemy naszą młodzież.

Już w pierwszym roku po moim powrocie zorganizowaliśmy zimowisko w Wiśle. Latem 1966 roku mieliśmy pierwszy kurs młodzieżowy w Szeszyłach. Firmował to zbór na ul. Puławskiej w Warszawie, a ja organizowałem. Kierownikiem zwykle był Bolesław Winnik albo Paweł Bajeński, a raz Kazimierz Muranty.

Byłem związany głównie ze zborem na Puławskiej w Warszawie, ale miałem legitymację ZKE jako ewangelista i pracownik młodzieżowy na całą Polskę. Często bywałem w innych zborach.

Na jakim etapie była wtedy Twoja znajomość z Verą?

W 1968 roku br. Dulin i Huk zorganizowali 30-osobową wyprawę misyjną za żelazną kurtynę. Byli w Związku Radzieckim, a potem w Polsce. W tej grupie była też Vera. Po nabożeństwie w Ostródzie zaprosiłem ją na przejażdżkę, pokazałem miasto, jezioro. I oświadczyłem się jej. Miałem przy sobie zakupiony jeszcze w Ameryce pierścionek – pasował na jej palec. Gdy następnego dnia pokazała go swojemu tacie, usłyszała: „No tak, córko, a co dalej? My jutro wyjeżdżamy z Polski”. Potem nie widzieliśmy się przez półtora roku. Dopiero w październiku 1969 roku pojechałem do Kanady, a nasz ślub odbył się 31 grudnia.

Wyjeżdżałeś do Toronto z nastawieniem, że już tam zostaniesz?

Nie. We wniosku o wydanie paszportu wpisałem wyjazd w celach matrymonialnych. Musieliśmy zmienić datę ślubu, bo nie dostałem paszportu. Władze polskie zaproponowały, żeby ślub odbył się w Polsce. Dopiero za drugim czy trzecim razem wydali mi paszport.

Wspomnę jeszcze o pożegnaniu na Okęciu. Pamiętam, jak powiedziałem do mamy, że jak już odlecę, to ona sobie odpocznie. Mama spojrzała na mnie, wskazała ręką do góry i powiedziała: „Synku, ja już tam odpocznę”. Dwa tygodnie później odeszła z tego świata. Mama nie chorowała, nikt się tego nie spodziewał. Miałem trudny dylemat. Obawiałem się komplikacji z paszportem i wizą, więc nie byłem na pogrzebie.

Po ślubie przyjechaliście do Polski?

Pierwsze sześć miesięcy byliśmy na walizkach. Podróżowaliśmy po Ameryce, odwiedzaliśmy Kościoły, mówiliśmy o naszej pracy w Polsce. Do Polski przyjechaliśmy w czerwcu 1970 roku. Vera z paszportem amerykańskim, ja z polskim. Wróciliśmy już we dwójkę do tej samej pracy, którą prowadziłem przedtem. Zamieszkaliśmy w Warszawie, najpierw tu na ul. Puławskiej, później na Sadybie.

Jak to było z ośrodkiem w Ostródzie?

Od 1966 organizowaliśmy tzw. kursy młodzieżowe w różnych miejscach: Szeszyły, Świętajno, Lidzbark Warmiński, Stecówka na Kubalonce. Poszukiwaliśmy jednak miejsca stałego. Ostróda okazała się najlepsza. Bo i miasto ciekawe, i był tam zbór, i Dom Opieki „Betania”. Był już domawiany temat kupna gospodarstwa przy ul. Plebiscytowej. Gdy w lecie 1971 roku mieliśmy kurs młodzieżowy w Lidzbarku Warmińskim, pewnego dnia całą blisko 100-osobową grupą pojechaliśmy do Ostródy. Usiedliśmy na skarpie nad jeziorem, śpiewaliśmy, modliliśmy się. Mieliśmy wtedy gości z USA. Przedstawiliśmy im ideę kupna tej działki. Weszliśmy do stodoły, pomodliliśmy się na klepisku i powierzyliśmy sprawę w Boże ręce. Ci ludzie pomogli nam zebrać środki na zakup i tak powstał pierwszy oficjalny kościelny ośrodek młodzieżowy w Ludowej Polsce.

Zdecydowaliście się jednak wrócić do Ameryki?

Planowaliśmy powiększenie rodziny. W ZKE były napięcia i starcia. SB interesowało się Kościołem. Moja żona była obywatelką amerykańską, więc oboje byliśmy dla nich interesujący. Za naszym pośrednictwem docierała doG. Bajeński z Vera i Benem Polski pomoc finansowa dla Kościoła, na przykład fundusze na przeniesienie w 1967 roku kaplicy przy Puławskiej z pierwszego piętra na parter. Chcieliśmy jakoś uporządkować nasze kontakty w USA. Chciałem też dokończyć studia. Miałem licencjat, a chciałem zdobyć tytuł magistra. Wyjechaliśmy w roku 1973, w 1974 urodził się nam Beniamin, w 1975 otrzymałem obywatelstwo amerykańskie i ukończyłem seminarium, uzyskując tytuł magistra teologii.


Układaliście swoje życie i służbę w Ameryce...

Robiliśmy to z udziałem br. Bajko, którego ceniłem i cenię po dzień dzisiejszy. Mój pobyt w Ameryce rozpoczął się od kontaktów z nim. Proponowałem, żeby nazwać wtedy naszą służbę Polską Misją. Ale on nie był na to gotowy, pozostał przy Departament of Mission Eastern Christian College, a ja działałem jako Ring the Bells Polish Mission. Pracowaliśmy wśród tych samych Kościołów, w zgodzie i porozumieniu, ale niezależnie.

Dużym epizodem w Twojej służbie było radio.

Gdy byliśmy jeszcze w Eastern Christian College w latach 60., br. Bajko rozpoczął przygotowywać przy naszej współpracy programy radiowe w polskim języku. Potem przez wiele lat prowadził je br. Bolesław Winnik. W roku 1978 Ring the Bells Polish Mission i Department of Mission połączyły się i wtedy przejąłem odpowiedzialność za misję przez radio. W 1980 roku przenieśliśmy tę służbę radiową do Toronto i postanowiliśmy połączyć naszą polską radiową służbę z rosyjską, ukraińską i białoruską. Zaczęliśmy funkcjonować pod nazwą Global Mission Radio Ministries.Z A. Bajeńskim na Dorocznej Konferencji w Zakoscielu, 2004 r.

Nadal odwiedzaliście Polskę...

Do Polski przyjechaliśmy w 1975 roku już z Benem. Dostaliśmy polską wizę, ale nie na stały pobyt, więc co trzy miesiące wyjeżdżaliśmy do Niemiec, aby ją odnowić.

Organizowaliśmy różnego rodzaju pomoc charytatywną, duchową, materialną.

Zwłaszcza podczas kryzysu...

Początek lat 80. był dla Polski bardzo trudny. Sklepy pustoszały. Jesienią1981 roku zaczęliśmy w naszym środowisku propagować myśl, by udzielić zborom w Polsce jakiejś pomocy przynajmniej na święta Bożego Narodzenia. Pierwszy kontener z żywnością przyjechał na ul. Puławską w Warszawie dokładnie 12 grudnia. Myśmy to wszystko z Ameryki załatwili. Zakupiliśmy produkty w Danii i ten kontener przyjechał stamtąd. Wraz z transportem przyjechał pracownik TCM, pastor jednego z amerykańskich Kościołów i ja. Było dużo podniecenia i pracy. Kontener rozładowywano do późnej nocy, a następnego dnia zaskoczył nas stan wojenny.

Chcielibyśmy zapytać o coś bardzo osobistego. Czy pytanie o śmierć syna nie będzie zbyt bolesne?

Nie będzie. Gdy ludzie pytają nas, czy mamy dzieci, często odpowiadam, że tak, że mamy syna Beniamina, ale chwilowo nie ma go z nami, bo jest już w wieczności. Miał czternaście i pół roku, gdy szedł do szkoły, uległ wypadkowi i do domu nie wrócił... I w tym momencie rozmówca zwykle przeprasza i wycofuje się. Wtedy mówię, że my chcemy o tym rozmawiać. Ben był młodym wierzącym człowiekiem i mocno wierzę, że on jest teraz w innej rzeczywistości, jest z Panem Bogiem. Vera i ja tą wiarą żyjemy, że tylko chwilowo nie jesteśmy razem.

Ben w pewnym sensie nadal żyje na ziemi, nie tylko w duchowym wymiarze. Podpisanie zgody na przeszczep jego organów nie było łatwe...

To był trudny dla mnie moment. Tego poranka odprowadziłem Bena do pociągu. Miał około 15 km do szkoły. Dojeżdżał pociągiem, później autobusem. I jeszcze kawałek pieszo - tam, na przejściu dla pieszych uderzył go mikrobus. Naprzeciwko szkoły był szpital, więc pomoc była natychmiast. Po 20 minutach zadzwoniono do nas ze G.Bbajeński na tle Ostróda Camp, fot. SiŻszpitala, prosząc o szybkie przybycie. Podjeżdżając do miejsca wypadku zauważyliśmy kałużę krwi (pisała o tym Vera - „Dziedzictwo miłości”, Słowo i Życie nr 3/2004 – red.). W szpitalu natychmiast podszedł do nas lekarz. Był tam kapelan szpitalny i policjant. Powiedziano nam, żeG. Bajeński w Ostródzie, 2005 r. Fot. N.H. stan naszego syna jest bardzo poważny, że nie wróci do domu. Dwóch lekarzy już wystawiło orzeczenie, ale czekano jeszcze na trzecie. Gdy trzeci lekarz potwierdził śmierć kliniczną, zwrócono się do nas z pytaniem, czy podpiszemy zgodę na przeszczep jego organów. Vera szybciej zareagowała, ja poprosiłem, żeby się wstrzymać, bo chciałem się najpierw pomodlić. Nie było to łatwe, ale za moment i ja się zgodziłem. Poszliśmy z lekarzem na salę operacyjną. I tam jeszcze raz przy lekarzach i pielęgniarkach pomodliliśmy się. I to był koniec. Jego nerki, rogówki, zastawki wzięto dla innych...

Po jakimś czasie zaczęliśmy otrzymywać listy. Z Instytutu dla Niewidomych dostaliśmy list dziękczynny - rogówki zostały przeszczepione z powodzeniem jednemu a później drugiemu młodemu człowiekowi i pacjenci widzą. Jedna nerka została przeszczepiona komuś w Kanadzie, a druga pewnemu panu ze Szkocji. Nazwisk ani adresów nie ujawnia się, ale znajomi skojarzyli fakty i poznaliśmy człowieka, który ma nerkę Bena. Rozmawialiśmy z nim. To wierzący człowiek. Nie traktowaliśmy go, jako części ciała naszego syna, ale dziękowaliśmy Bogu, że Ben jest teraz z Nim, a fragmenty „jego namiotu” przydały się innym ludziom.

Czy rozmawialiście wcześniej z Benem na ten temat?

Gdy Ben miał 14 lat, Vera robiła prawo jazdy, a przy egzaminie jest też pytanie o zgodę na przeszczep swoich organów w razie wypadku. Ona wtedy rozmawiała z Benem na ten temat. Ben zachęcał ją, mówił, że to jest bardzo szlachetne, bardzo dobre. Dlatego, gdy się to stało, Vera była tak zdecydowana.

Jak śmierć syna zmieniła Wasze spojrzenie na życie?Konferencja w Ostródzie 2005, fot. N.H.

Zawsze wierzyliśmy temu, co Ewangelia mówi na temat życia wiecznego. Że to ciało nasze, ten namiot nasz w jednej chwili, w okamgnieniu zostanie kiedyś przemieniony. Ale teraz stało się to nam szczególnie bliskie. Po śmierci Bena nauka o powtórnym przyjściu Pana Jezusa i życiu wiecznym stała się dla nas jeszcze bardziej droga i cenna. Bardzo realne stało się dla nas, że gdy Chrystus Pan przyjdzie, wierzący w jednej chwili, w okamgnieniu będą przeniesieni w nową rzeczywistość, w której teraz nasi zmarli bliscy przebywają i oczekują na nas. Często mówię o tym.

Na czym teraz polega Wasza służba?

Naszym głównym celem jest dzielenie się Ewangelią zarówno w Europie, jak i w Ameryce. Zaczynaliśmy od radia. Lata 80.były okresem humanitarnej pomocy. Był też przejściowy etap służby dla niepełnosprawnych, organizowaliśmy przyjazd Joni, uczestniczyliśmy w służbie, którą teraz prowadzi Joni & Friends Polska. I cieszymy się z tego. Mieliśmy swój udział również w działalności Fundacji „Słowo Życia” (aktualnie PROeM). Przyczyniliśmy do działalności pastora Kazika Barczuka wśród ludzi żydowskiego pochodzenia. Pamiętam, jak przywiozłem do Katowic br. Davida Reagana, jak on zachęcał nas do rozpoczęcia tej pracy. Braliśmy udział w wielu kościelnych, misyjnych przedsięwzięciach w Środkowej i Wschodniej Europie i po dzień dzisiejszy pomagamy. Ostróda Camp wciąż leży nam mocno na sercu. Chcemy, zanim pójdę na emeryturę, pomóc przekształcić go w całoroczny ośrodek WKCh. To jest takim naszym mocnym akcentem. Leży nam na sercu również służba ProEcclesia, chcemy pomagać Vera i George Bajeńskinowo powstającym zborom.

Najbliższa sercu jest Polska, ale wspomagamy też Boże dzieło na Białorusi, Ukrainie, Litwie i w Czechach. Staramy się dostosowywać do tego, co jest teraz potrzebne. Nie chcemy niczego narzucać pastorom ani Kościołom, ale być im pomocą.

Jaką masz wizję dalszej polsko-amerykańskiej współpracy?

Polacy mają swoją specyfikę. Wiadomo, że nie lubili, gdy ktoś ze Wschodu im dyktował, co i jak robić. Był też okres zachłystywania się Zachodem. Każdy przyjazd kogoś z Zachodu wzbudzał posłuch. Teraz Polacy zaczynają brać sprawy w swoje ręce. I w gospodarce, i w polityce, i w Kościele. I ja to doceniam. Modlę się tylko, żebyśmy byli mądrzy i potrafili współpracować z innymi. Żebyśmy poszukiwali wspólnego dobra. Widzę, że czasem zbyt mocno akcentowana jest wśród nas niezależność i mówiąc tak po polsku „każdy sobie rzepkę skrobie”. To bardzo ważne, żebyśmy się uczyli współdziałania. Dlatego podoba mi się nazwa Wspólnota Kościołów Chrystusowych. Bo Kościół to nie jest „solówka”. To nie jest sposób na zaistnienie pastora czy przywódcy, który będzie wszystkim dyktował. Tu nie powinno być centralizacji, ale właśnie wspólnota. To cechowało chrześcijan pierwszych wieków, a efektem była „przychylność całego ludu”. I tego dzisiaj daj nam, Boże, jak najwięcej.

Polacy, czyli Europejczycy, mają coś do zaoferowania światu. Logo naszej misji Global Missionary Ministries symbolizuje dwukierunkowość. Lubię jeździć ulicą, na której ologo Global Missionary Ministriesdbywa się ruch w dwóch kierunkach. Dwukierunkowość jest też potrzebna i przydatna w misji. Przyjmujemy coś od kogoś, ale też w zamian coś mu dajemy. Stąd nasze motto: „We are blessed by helping others. Others are blessed by helping us” (Jesteśmy ubłogosławieni przez to, że pomagamy innym. Inni są błogosławieni przez to, że nam pomagają). Oprac. N.H.

Copyright © Słowo i Życie 2006
Słowo i Życie - strona główna