Słowo i Życie - strona główna
 

Stworzona na nowo

Kiedyś miałam ogromną potrzebę poznania prawdy o życiu człowieka i otaczającej mnie rzeczywistości. Wiele lat zajmowałam się filozofią oraz naukami matematyczno-przyrodniczymi, aby dojść do jej poznania, ale ciągle nie miałam spokoju. Ewangelie czytałam po raz pierwszy w wieku około 12 lat, ale nie zgadzałam się z nimi, bo byłam już przekonana co do racjonalistycznej wizji świata. Zapoznawałam się z różnymi systemami religijnymi, teologią średniowieczną. Sensu dla swojego życia szukałam też w etyce humanistycznej i egzystencjalizmie. Niemniej, chrześcijaństwo wciąż nie dawało mi spokoju. Po lekturze literatury ateistycznej o nierzetelności Pisma Świętego uznałam, że intelektualnie ostatecznie zniszczyłam chrześcijaństwo. Byłam przekonana, że jest ono po prostu sektą, której się najbardziej powiodło, że Jezus to osoba półlegendarna, a nowe narodzenie człowieka to taki hellenistyczny mit. Krzyż i Wielkanoc gorszyły mnie.

Tymczasem małżeństwo moich rodziców rozpadło się i zaczęłam żyć w poczuciu dużego zagrożenia i winy za to, że się urodziłam. Wkrótce doszłam do wniosku, że moje życie w ogóle straciło sens i poczynając od szkoły średniej żyłam około siedem lat w nałogu myślenia samobójczego. Najtrudniejszy okres przypadł na liceum, kiedy to prześladował mnie sen samobójczy jeszcze z dzieciństwa (zaistniały okoliczności zbliżone do tego snu). Trafiłam do Ruchu Światło-Życie, gdzie spotkałam ludzi, którzy jakoś mnie nie odrzucili. Próbowano mnie trochę nawracać, ale nie zgadzałam się co do historyczności zmartwychwstania Jezusa. Okres chodzenia na oazę był równocześnie czasem najsilniejszych stanów lękowych, dlatego próbowałam pić, a z desperacji nosiłam w kieszeniach karteczki z cytatami z Nowego Testamentu w nadziei, że uratują mnie one przed śmiercią. Dziś widzę, że rzeczywiście tak się stało. Po odejściu z oazy, w poszukiwaniu spokoju, zaangażowałam się w transcendentalną medytację (TM). Trwało to rok, parokrotnie dochodziłam do stanów dematerializacji ciała. Potem zaczęły się problemy z nauką i organizacją czasu, pojawił się jakiś ogólny chaos, zaczęłam żyć niemoralnie, powoli postępował zanik uczuciowości, stałam się dosyć agresywna, zmęczona i rozbita, a przez pewien okres czułam się równocześnie dziewczyną i chłopakiem. Zaczęłam wyznawać poglądy zbliżone do New Age, dążyłam do samorealizacji.

Cztery lata temu pożyczono mi książkę Josha McDowella pt. "Zmartwychwstanie" i wtedy zrozumiałam, że zmartwychwstanie jest faktem historycznym. Wtedy po raz pierwszy chciałam się nawrócić. Niestety, w moim umyśle tkwił obraz złowrogiego Jezusa, wyniesiony z literatury ateistycznej. Gdzieś w sercu bałam się Go i dlatego nie zaufałam Mu do końca. Wtedy jednak nie zdawałam sobie z tego sprawy. Ogromnie chciałam zmiany mojego złego stylu życia, ale już na samym początku zamiast się modlić, znajdowałam się w stanie TM. W sumie, po początkowych paru miesiącach lepszego życia opartego na własnym wysiłku, było coraz gorzej. Nie mogłam nawet z nikim porozmawiać o tym, że w tracę kontrolę nad własnym życiem, miałam wrażenie, że jestem dwiema osobami, chaos pogłębiał się. Znienawidziłam chrześcijan i Boga. Doszłam w swoim życiu do dna. Odwróciłam się od Boga, a zajęłam się swoim startem zawodowym. I wtedy pojawiły się przeszkody w realizacji moich celów. W ten sposób Bóg karcił mnie, pokazując mi, że On istnieje (wcześniej ciągle nie miałam tej pewności, poza tym widziałam Boga takim, jaki jest w filozofii - zupełnie bezosobowym). Zaczęłam czytać Stary Testament i Psalmy. Czułam potrzebę wołania do Boga o pomoc w moim życiu. Zapraszałam Jezusa do swojego życia, aby "poprawić" swoją wiarę, ale nic z tego nie wynikało, a ja nie wiedziałam, co jest nie tak. Nie uświadamiałam sobie, że ciągle szukałam Jezusa wokół siebie.

Ponad rok temu przyszłam do Chrześcijańskiej Społeczności w Warszawie i zaczęłam rozumieć, że brakuje mi czegoś, co mają inni chrześcijanie. Poza tym, nie tylko nie czułam się wolna od swojej przeszłości, ale wręcz osaczona przez nią coraz bardziej. W styczniu br. czułam się już tak zmęczona dawnym sposobem życia, że poprosiłam Boga, aby uczynił mnie nową i prostą, oddałam mu swoją inteligencję i umysł, i ukorzyłam się przed Nim. Parę dni później, podczas których drżały mi ręce i bardzo się pociłam (pot miał  bardzo dziwny zapach), nastąpił bardzo silny stan lękowy. Z drugiej strony miałam wewnętrzne widzenie pustego krzyża w mroku i jakby ognia. Następnego dnia, jak tylko wstałam, czułam się od wewnątrz opuszczona. Natychmiast otworzyłam fragment NT mówiący o uwolnieniu Gerazeńczyka od złych duchów. Potem szatan wciąż jeszcze walczył o przejęcie kontroli nad moim umysłem i o doprowadzenie mnie do samobójstwa, oskarżając mnie z powodu moich poważnych grzechów i przekonując, że Jezus nie chce mojego zbawienia. Wtedy, pomimo tych oskarżeń, postanowiłam uchwycić się Jezusa jako mojej ostatniej deski ratunku. Walka o mój umysł nie ustawała, aż do momentu, w którym z prostym przekonaniem wyznałam ustami, że Jezus jest Panem. Tego dnia wieczorem nastąpił niesamowity moment wewnętrznego scalenia. Poczułam wewnętrzną jedność, jakiej nie miałam już od lat. Miałam wrażenie, że zostałam wyrwana z jakiegoś złego snu. Dotarło do mnie, że Jezus jest dobry, że przyszedł dać mi życie wieczne i wolność. Zostałam uwolniona do czytania Ewangelii (dotąd wciąż mnie od niej odrzucało) i znów czytałam opowieść o uwolnieniu Gerazeńczyka. Czułam to, co on, kiedy stał się z powrotem jedną osobą. Czytałam dalej o wskrzeszeniu córki Jaira: "On zaś, ująwszy ją za rękę, zawołał głośno: Dziewczynko, wstań" (Łuk. 8,54). Zrozumiałam, że Bóg woła mnie do nowego życia. To było tak wymowne, że aż wstałam. Potem przeczytałam jeszcze 3. rozdział Ewangelii Jana o nowym narodzeniu. Chwilę po przeczytaniu słów, że Duch Święty jest jak wiatr, poczułam w sobie właśnie jakby wiatr. I tak Bóg potwierdził mi moje nowe narodziny z Niego.

Działo się to w styczniu br. Odtąd znikło męczące mnie poczucie ociężałości i nawet potrzebuję mniej snu. Nie dręczą mnie też różne lęki, przestałam się bać ludzi i sama szukam z nimi kontaktu. Mam potrzebę pomagania ludziom wokół mnie i z powrotem odżywają we mnie uczucia, które były zablokowane przez ostatnie lata. Widzę wyraźnie, że po zajęciu się transcendentalną medytacją coraz bardziej traciłam swoje indywidualne cechy charakteru, że stałam się osobą zupełnie sobie obcą. Teraz odkrywam na nowo zarówno siebie, jak i - przede wszystkim - żyjącego Jezusa. 

Jezus uwolnił mnie z ogromnej wewnętrznej samotności, w jakiej żyłam, zapełnił rozdzierającą mnie pustkę. Moje życie staje się coraz radośniejsze. Teraz wiem, że poznałam Jezusa jako swojego osobistego Zbawiciela, Boga, który żyje i który wyrwał mnie z mocy grzechu oraz spod wieloletniego panowania złych sił. Jezus uratował mnie od śmierci fizycznej i od wiecznego duchowego odłączenia od Niego. 

Czuję się tak, jakbym została stworzona na nowo. Jezus jest żywym, osobowym Bogiem. Tym, który umarł na krzyżu za grzechy każdego z nas i który zmartwychwstał, aby każdemu z nas dać autentyczne nowe życie, prowadzące do wiecznej społeczności z Nim, z Bogiem. Być nowym człowiekiem w Jezusie to mieć właściwą tożsamość - być człowiekiem oczyszczonym z grzechu, nowym, wolnym, którego prowadzi przez życie Jezus. Jezus przebacza i ratuje, daje poczucie własnej wartości, leczy głębokie emocjonalne rany, daje nowy start w życiu i nadaje życiu sens. On jest wspaniałym Dawcą Życia!

JOANNA
(25 lat, absolwentka Szkoły Głównej Handlowej)
 
 Copyright © Słowo i Życie 1999
Słowo i Życie - lato 1999