Rozdział mojego życia pt. "Depresja"
Z podziękowaniem dla moich Przyjaciół i Rodziców
Dwa
lata temu przeżywałam głęboką depresję. Bóg jest silniejszy niż
jakiekolwiek depresje i wyciągnął mnie z tamtego dołu. Ale
chrześcijanin
to też człowiek - pod względem fizycznym i psychicznym (to swoją drogą
jedno z najnowszych moich odkryć!) - i wszystkie prawa biologiczne
działają
również w życiu chrześcijan. Przecież wszyscy starzejemy się,
chorujemy,
co więcej - chrześcijanie również umierają.
Jak się okazało,
depresja nie jest chorobą zakaźną, która raz przezwyciężona
uodparnia na całe życie. Wierzę, że Bóg w tamtym czasie pomógł mi, ale
faktem jest również, że każda kolejna jesień (ponoć ta pora roku
sprzyja
ponurym nastrojom) łączyła się bardziej lub mniej z "doliną
psychiczną",
albo - mówiąc krótko - depresją. W minionym roku w zasadzie wszystko
zaczęło
się jeszcze przed wakacjami. Może sporą rolę odegrał tu stres, związany
z pierwszą sesją letnią na studiach. W każdym razie, w końcu lipca
byłam
wewnętrznie rozbita na drobne kawałeczki. Niepokój, NIEPOKÓJ, niepokój
nie wiadomo skąd. Zupełnie irracjonalny, a jednocześnie tak bardzo dla
mnie realny. Którejś nocy obudziłam się z uczuciem przeraźliwej pustki,
takiej pustki wielkimi literami. To, co przyszło mi do głowy, to Psalm
139. Powtarzałam sobie: "Panie, zbadałeś mnie i znasz... Rozumiesz myśl
moją z daleka (ja nie rozumiałam, a już na pewno nie rozumiałam
targających
mną emocji)... Badaj mnie i poznaj serce moje... I zobacz, czy nie
kroczę
drogą zagłady, ale prowadź mnie drogą odwieczną". Czułam, że mówię to
do
samej siebie, że nikt TAM, w górze nie słyszy. Nie było żadnej
odpowiedzi,
żadnej widocznej odpowiedzi...
Miałam
kilku przyjaciół, którym mogłam powiedzieć, że czuję się nienormalna,
albo - mówiąc delikatniej - bardzo daleka od normalności. Modliłam się,
czytałam Biblię, ale czułam się, jakby to były jedyne rzeczy, w których
jestem dobra. Wszelkie inne działania to był wielki strach, zarzuty
wobec
samej siebie, że znowu coś skaszaniłam, a ktokolwiek inny na moim
miejscu
na pewno poradziłby sobie 1500 razy lepiej.
Teraz
bardzo dziękuję Bogu za moich przyjaciół i rodziców. Kiedy wydawało mi
się, że jestem maksymalnie beznadziejna, ich obecność była najlepszym
argumentem przeciwko memu samopoczuciu. Tatuś twierdził, że gdyby nie
rozmowy ze mną, to nigdy by się nie domyślił, że coś jest ze mną tak
bardzo nie w porządku. Ale było nie w porządku. Do tego stopnia, że
zdecydowałam się pojechać na południe, do znajomego lekarza, który
jest chrześcijaninem - dra Henryka Wiei. Rozmawiał ze mną
kilkadziesiąt minut. Wysłuchał moich żalów, opisów i postawił
diagnozę: depresja. Zaawansowana depresja - ciągnęło się już to od
kilku miesięcy i dlatego zdecydował przepisać mi lek psychotropowy.
Czy ta nazwa nie brzmi przerażająco? Dla mnie - owszem. Przez pierwszy
tydzień jeszcze dodatkowo to mnie oskarżało: No tak, pięknie...
chrześcijanka. Jaka ze mnie chrześcijanka, jak to brzmi: "chrześcijanka
bierze leki psychotropowe"? Albo ja nie jestem chrześcijanką, albo
chrześcijaństwo nie jest grą wartą świeczki. Dół, dół, dół... Teraz
myślę, że jest trzecia odpowiedź: moje wyobrażenia o Bogu,
chrześcijaństwie, a w szczególności o tym, jak ma wyglądać życie
chrześcijanina, były błędne.
Ale
wrócę jeszcze na chwilę do wakacji. W drugiej połowie sierpnia,
kiedy depresja szalała na całego i wydawało się, że mój Ojciec z Nieba
albo tego nie widzi, albo nie wiem co, wydarzyła się tragedia w
bliskiej
mi rodzinie. Śmierć. Śmierć w wypadku. Tak nagle. Tak nieoczekiwanie.
Tak
bez sensu. Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego? To zupełnie bez sensu: żyją
ludzie,
którzy wcale nie chcą żyć (tak było wtedy ze mną), a umierają -
zupełnie
nie ci. To nie ma sensu. Któregoś poranka, po obudzeniu się
stwierdziłam,
że ja już nie mam siły. Nie mam siły walczyć z tym moim dołowaniem,
starać
się myśleć o Bogu dobrze, kiedy On nie robi nic... a dopuszcza TAKIE
rzeczy;
nie potrafię, nie mam siły usprawiedliwiać Tego, który przecież jest
wszechmogący,
a dopuszcza tyle zła na tym świecie. Trudno mi przypomnieć sobie, czy
"jazda
bez trzymanki" była jeszcze gorsza po tym "poddaniu się", czy nie. Z
pewnością
było dalej kiepsko. Tym bardziej, że widziałam, że każda moja depresja
dotyczyła w ogromnym stopniu mojej psychiki, a ja zazwyczaj wszystko
przenosiłam
na poziom duchowy. Oskarżenia siebie samej dochodziły do zenitu: że
nawet
jak się kimś interesuję, to tylko dlatego, by pokazać, jaka to JA
jestem
fajna; że w szkole zawsze byłam outsiderką, zawsze obok ludzi, że nigdy
nie mogłam znaleźć bliskich relacji z ludźmi w szkole, a wszyscy bliżsi
znajomi (no, prawie wszyscy) byli ze zboru; że tak naprawdę jestem
"osóbką"
o słabej psychice, a Kościół, zbór, wiara to tylko sposób na jakieś
poczucie
bezpieczeństwa i tak dalej, i tak dalej...
A
jednak byli ludzie, bliscy mi ludzie, którzy żyli bardzo "na ziemi":
ucząc się, pracując, dążąc do sukcesu, takiego zupełnie ludzkiego
życiowego
celu, byli jednocześnie - no właśnie - po prostu braćmi i siostrami
Chrystusa.
"Po prostu z Jezusem żyć, zwyczajnie, bez wielkich słów, każdy dzień
powierzać
Mu, stale przy nim być" - śpiewa Tomek Żółtko, zupełnie jakby znał
moich
przyjaciół. Któregoś wrześniowego dnia obiecałam przyjaciółce, że będę
codziennie rano mówić - czy może ogłaszać - że Bóg ma dla mnie DOBRE
RZECZY
(dobre rzeczy wielkimi literami). Mówiłam to tylko na podstawie wiary,
wiary w Słowo Boże, bo czułam się do d... (przepraszam, ale to
najbardziej
adekwatne określenie).
Którejś październikowej niedzieli pastor namaszczał
chorych i modlił
się o uzdrowienie. W tłumku byłam też ja.
Przepisany lek psychotropowy przestałam brać na
początku listopada.
Wiecie co? Bóg bardzo mnie kocha i jest Wszechmogący
(mimo wszystko!).
Myślę, że mój Ojciec z Nieba pracuje nad moim charakterem. Teraz
naprawdę
szczerze dziękuję Mu za te przejścia, dziękuję nie tylko przez wiarę,
ale
tak po prostu, z radością ze środka. Chcę kochać Boga coraz bardziej i
modlę się, by uczył mnie tego. By zmieniał moje błędne wyobrażenia o
Nim,
o chrześcijaństwie, o ludziach i o sobie samej. By uczył mnie kochać
Go,
bardziej niż cokolwiek i kogokolwiek. Bardziej niż dobre samopoczucie,
dobrą sytuację życiową czy dobre relacje z ludźmi, chociaż od Niego to
wszystko pochodzi. Modlę się, by prowadził mnie i był blisko, i dodawał
sił, bo kiedyś pewnie znowu wróci "jesień". Dziękuję Ci, Ojcze.
Imię i nazwisko znane
redakcji
Copyright © Słowo i Życie 1999
|