Słowo i Życie - strona główna
 
nr 7-9/1997

GDZIEŚ NAD JEZIOREM WIKTORII
 

Ostatnie dwa lata mojego życia miałam zaszczyt spędzić w jednym z najpiękniejszych regionów naszej planety - w krajach Wschodniej Afryki: Kenii, Tanzanii i Ugandzie. Przebywałam tam jako członek grupy misyjnej Covenant Players (Aktorzy Przymierza) - międzynarodowej międzywyznaniowej grupy teatralnej. Mówiąc w uproszczeniu - zwiastujemy Ewangelię poprzez dramę. Nasze programy są adresowane do różnej publiczności: młodzieży i osób starszych, chrześcijan i niechrześcijan. Prezentując Dobrą Nowinę w inny, atrakcyjny sposób, zachęcamy, pobudzamy do myślenia. 

Działając w Afryce współpracujemy głównie z Kościołami. Nie mamy tu stałej bazy ani biura. Mieszkamy u ludzi, doświadczając wspaniałej afrykańskiej gościnności. W ten sposób mamy możliwość poznawania "od podszewki" miejscowej kultury i zwyczajów. Uczymy się też praktycznie polegać na Bogu i wprowadzać w życie to, co wynika z prawd biblijnych. Nie mamy bowiem pomocy finansowej z Zachodu. Wierzymy, a Bóg zaspokaja nasze potrzeby. Po każdym przedstawieniu prosimy o zebranie ofiary na nasze najpilniejsze potrzeby (np. na opłacenie transportu - nie dysponując własnym samochodem korzystamy z dość drogiego transportu publicznego). Nasza wiara często jest więc poddawana próbie... 

Inna kultura wymaga, oczywiście, przystosowania się i to szybkiego. Nie da się opisać wszystkich kulturowych różnic i podobieństw. Ale spróbuję skoncentrować się na tym, jak różnimy się - a może jak bardzo jesteśmy podobni - jako chrześcijanie: bracia i siostry w Chrystusie. Bo przecież jesteśmy nimi, bez względu na kolor skóry! 

Zatem zabieram Was w małą podróż. Wyobraźmy sobie, że jesteśmy w byłej stolicy Tanzanii - Dar es-Salam, co w tłumaczeniu znaczy Zatoka Pokoju. Miasto leży na wybrzeżu, nad zatoką. Jest dość duże i bardzo szybko się rozwija. Cechuje je mieszanina kultur, języków i religii. Można tu znaleźć wyznawców chyba wszystkich religii: od fanatycznego islamu poprzez różnorodne wierzenia indyjskie do najbardziej tutaj popularnego Kościoła luterańskiego (Tanzania, niegdyś Tanganika, była przez wiele lat kolonią niemiecką), tracącego wyznawców na rzecz takich denominacji jak Zgromadzenie Dzieci Bożych czy Kościół Zielonoświątkowy. Cofnijmy się trochę w czasie. Wyobraźmy sobie, że jest marzec. Wszyscy z niecierpliwością wyczekują nadejścia pory deszczowej. Jest bardzo gorąco. Tropikalne słońce wysusza każdą odrobinę wodę, na nieszczęście również tę, która powinna płynąć z kranów. Zaczyna się racjonowanie wody, a pięciominutowy prysznic może być tylko obiektem marzeń. W biedniejszych częściach miasta pojawia się cholera, słusznie zwana tutaj chorobą brudu. Kilometrowe kolejki po wodę. Stoją w nich głównie kobiety, ubrane w kolorowe przewiewne kangi (kawałki materiału bardzo użyteczne w tropikach), z wiadrami i różnego rodzaju baniakami. Stoją tak godzinami, aby zdobyć kilka litrów cennej wody. 

Nasza grupa to trzy osoby. Jesteśmy tu, by pracować. Znajomy luterański pastor zaplanował naszą usługę w dwóch kościołach. Wczesnym rankiem wyruszamy landroverem. Naszym celem jest wioska gdzieś głęboko w buszu, oddalona od miasta o mniej więcej 40 km. Droga nie jest najlepsza: dołki, górki. Wkrótce kończy się i jedziemy ścieżką. Z pewnym niepokojem słuchamy opowiadań żony pastora o lwach z pobliskich wzgórz schodzących tędy do wodopoju. No cóż, wszyscy chcą pić... 

Powoli "zbieramy" wiernych podążających na nabożeństwo. Nasz landrover zaczyna wyglądać jak dala-dala (miejski minibus, zazwyczaj zapchany do granic możliwości). Dojeżdżamy na miejsce. Okazuje się, że nie ma tu kościoła (tzn. budynku), a nabożeństwa odbywają się pod drzewem mango, trzeba przyznać, że bardzo rozłożystym. Stoi tam kilka ławeczek i zaimprowizowany ołtarz z przepięknymi kwiatami. Społeczność stanowi 15 osób (nie wliczając dzieci, których zawsze jest mnóstwo). Mimo wczesnej godziny słońce nieźle przypieka - dziękujemy Bogu za drzewa mango! 

Zaczyna się nabożeństwo. Trochę śpiewamy, czytamy z Biblii. Wszystko odbywa się w języku kiswahili. Kolej na nas. Czujemy się trochę dziwnie. Nikt z naszej publiczności nigdy nie oglądał telewizji, tylko jedna osoba ma radio (małe tranzystorowe). Przedstawiamy trzy dramy, oczywiście też w języku kiswahili. Takie same dramy prezentowane są przez zespoły Covenant Players na całym świecie, różni je jedynie język. Przedstawienie podoba się. Śmieją się z żartów i są gotowi rozmawiać o prezentowanych przez nas treściach. Bariery zostały przełamane. W ich oczach widoczna jest wdzięczność. Obdarowują nas niedojrzałymi (a więc najlepszymi) orzechami kokosowymi. Jest to przysmak. Zawartość takiego orzecha, wypita tuż po jego otwarciu, jest bardzo pożywna. Łapczywie spijamy płyn i wyjadamy ze środka białą masę, potocznie zwaną tutaj mięsem. Zmęczeni, ale radośni, wracamy do Dar es-Salam. 

Wieczorem jeszcze jedno nabożeństwo, w odmiennych warunkach. Tym razem występujemy w najstarszym w Tanzanii kościele luterańskim. Budynek bardzo mały, ale bardzo piękny. Grube mury utrzymują przez cały dzień chłód. Przez okna wpada bryza z pobliskiej zatoki. Przedstawiamy w języku angielskim. Publiczność raczej inna niż rano: kilku ambasadorów, małżeństwo profesorów z pobliskiego uniwersytetu, studenci, znany biznesmen z rodziną... Tak, zdecydowanie inne audytorium, ale poselstwo to samo. 

Zawsze zadziwia mnie uniwersalność wiary. Dla mieszkańca wioski z wybrzeża Tanzanii i ambasadora Finlandii Jezus jest tym samym Zbawicielem. Dla obydwu jest szansą pełni życia, bo ich najistotniejsze duchowe potrzeby są jednakowe, a zaspokoić je może jedynie Bóg. To samo dotyczy wszystkich mieszkańców Europy i Afryki. A najważniejsze, że jesteśmy kochani przez jedynego Boga i w Jezusie możemy mieć pewność zbawienia. Może inaczej postrzegamy wiarę. Ambasador być może czyta Biblię w kilku językach, dyskutuje o doktrynach, ale dla Boga nie znaczy więcej, nie jest ważniejszy niż biedny chłop z małej wioski Yongwe, który nigdy nie miał możliwości chodzenia do szkoły, nie umie czytać, a Biblię zna tylko ze słuchania. Obaj potrzebują Boga, tak samo jak Ty i ja. 

Możemy się różnić w sposobie uwielbienia, nasz śpiew bywa odmienny, nasze nabożeństwa są krótsze niż afrykańskie, może ich modlitwy są głośniejsze - ale ciągle jesteśmy dziećmi tego samego Boga. Mamy jednego Ojca, jesteśmy więc siostrami i braćmi... 

Prostota Ewangelii zadziwia mnie i uspokaja zarazem. Nie muszę zabiegać o uwagę Ojca, o awans u Niego, nie muszę wykupywać akcji, aby dostać się do Nieba. Muszę pamiętać, kim jestem i do kogo należę. Zawsze będę pamiętać braci i siostry z Afryki, gdzie życie wydaje się prostsze a wiara mocniejsza. 

 
Nabożeństwo kończy się. Zebrana dla nas kolekta to tym razem kilka tysięcy tanzańskich szylingów. Pozwoli to nam przeżyć tydzień bez większych kłopotów. 

 Kończy się nasz kolejny "afrykański dzień". Dziś będziemy spać u amerykańskich misjonarzy. Jestem wdzięczna za czystą pościel, osobne łóżko i moskitierę. Kto wie, co będzie jutro? Jeszcze tylko wieczorna toaleta. Tak, tak, pamiętamy o racjonowaniu wody (niestety!). Rozmyślam o minionym dniu, z uczuciem szczęścia i wdzięczności modlę się do Boga. Jestem bardzo zmęczona. Chciałabym natychmiast usnąć, ale ten upał i ciągłe bzyczenie komarów (tutaj niebezpiecznych, bo przenoszących malarię - nie chciałabym przechodzić przez nią raz jeszcze). Marzę o spacerze w cienistych, chłodnych alejkach warszawskich Łazienek... 

IZABELA DZIUGIEŁ 
 
Słowo i Życie nr 7-9/1997