Słowo i Życie nr 4/2013



Daniel Masarczyk

Nawróciłem się na ewangelizacji satelitarnej
Billy'ego Grahama


Festiwal Nadziei to olbrzymie wyzwanie i może się rodzić pytanie, czy warto wkładać tyle trudu w organizację masowej ewangelizacji. Ja nie mam wątpliwości, że warto. Gdyby Społeczność Chrześcijańska w Dąbrowie Górniczej nie przyłączyła się przed dwudziestu laty do ewangelizacji satelitarnej Billy'ego Grahama, nie wiem, czy miałbym możliwość odpowiedzieć na przesłanie Ewangelii. Cieszę się, że teraz jego syn Franklin Graham będzie głosił Boże Słowo. Festiwal Nadziei to dla wielu szansa, by – tak jak ja – mogli przyjąć Ewangelię, odnaleźć radość i sens życia.

Dzieciństwo to dla mnie bolesne wspomnienia. Byłem najstarszym z czworga rodzeństwa. Każde z nas miało innego ojca, ja nigdy nie poznałem swojego. Mieszkaliśmy z dziadkiem i mamą. Dziadek był alkoholikiem, więc nieobce mi było wyciąganie go z melin i pijackie burdy. Mama zawsze traktowała mnie inaczej niż pozostałe dzieci. Nie pamiętam, by kiedykolwiek powiedziała, że mnie kocha, za to biła mnie często. Lata płynęły, a ja szukałem swojego miejsca na świecie. Towarzystwo, w którym się obracałem, najczęściej miało podobną sytuację rodzinną. To sprawiało, że się rozumieliśmy. Niektóre dni były walką o przetrwanie i by coś zjeść, po prostu okradaliśmy ogrody działkowe czy piwnice.

Moją ucieczką stał się w pewnym okresie szpital. Miewałem bóle brzucha - dziś wiem, że było to na tle nerwowym. W szpitalu czułem się bezpieczny i coraz częściej uciekałem się do różnych symulacji, by tam się znaleźć. Właśnie w szpitalu po raz pierwszy usłyszałem o Bogu. Spotkałem tam rodzinę, której syn został uzdrowiony z raka węzłów chłonnych. Wykazali wobec mnie ogromną troskę i zaprosili do swojego domu. Po pewnym czasie postanowiłem ich odwiedzić. I tak coraz więcej mówili mi o Bogu.

Ponad pół roku później, 17 marca 1993 roku, w Dąbrowie Górniczej miała miejsce satelitarna ewangelizacja Billy'ego Grahama. Wtedy się nawróciłem. 28 listopada 1993 roku zostałem ochrzczony. Życie moje pełne było wzlotów i upadków. Jednak z czasem, poznając Boże Słowo, jeszcze bardziej pragnąłem doświadczać Bożego działania i być Jemu posłusznym.

Przez długi czas uczestniczyłem w grupie domowej, która odbywała się w domu wcześniej wspomnianej rodziny. To był szczególny okres w moim życiu, kiedy coraz bardziej zdawałem sobie sprawę z potrzeby ciągłego poznawania Boga i konieczności duchowego wzrostu. Prócz osobistego poznawania Biblii byłem otoczony gorliwymi chrześcijanami, co służyło mojemu wzrostowi i odkrywaniu darów i talentów, w jakie Bóg mnie wyposażył. To tam usłyszałem, że mam głos i mógłbym śpiewać. Potem zacząłem przygrywać na gitarze. Zachęcono mnie też do dzielenia się Słowem Bożym. Tych cudownych odkryć doświadczałem właśnie w małej grupie i po dziś dzień jest to dla mnie błogosławieństwem. Cieszę się, że miałem ludzi wokół mnie, którzy rzucali mi wyzwania. Zacząłem uczestniczyć w różnych kursach biblijnych, wakacyjnych, korespondencyjnych.

Ukończyłem Korespondencyjne Studia Biblijne i podjąłem Uzupełniające Studia Biblijne w Chrześcijańskim Instytucie Biblijnym w Warszawie. Z perspektywy czasu widzę, że zwłaszcza to miało i ma ogromny wpływ na mój duchowy wzrost i osobistą relację z Bogiem. W międzyczasie rozpocząłem służbę wśród młodzieży. W 1999 roku zostałem  etatowym pracownikiem Społeczności Chrześcijańskiej w Dąbrowie Górniczej. Był to dla mnie ekscytujący czas. Byłem jeszcze młody i nabierałem doświadczenia, ale - co najbardziej mnie cieszyło – mogłem mieć wpływ na młodych ludzi. Bywało różnie, czasem wszystko świetnie się układało, a czasem zastanawiałem się, czy jestem właściwą osobą na właściwym miejscu. Wspomagałem grupę muzyczną i pomagałem pastorowi Jarkowi Ściwiarskiemu w czym było potrzeba. Sprawiało mi to największą radość. Mogłem też uczyć się sztuki kaznodziejskiej i przyznam, że nauczanie dawało mi największą satysfakcję. Patrząc wstecz wiem, że właśnie Dąbrowa Górnicza dała mi najlepsze przygotowanie do służby. Większość rzeczy, które wiem, których się nauczyłem również jako przywódca, wyniosłem z tamtejszego zboru, i jego liderów. Dąbrowska Społeczność inwestowała w mój rozwój i za to do końca życia będę wdzięczny.

W 2006 roku zostałem ordynowany na pastora. Wtedy byłem jeszcze przekonany, że moje miejsce do końca życia będzie w Społeczności Dąbrowskiej. Jednak Bóg poszerzał moje spojrzenie na Królestwo Boże. Jeździłem na konferencje i wracałem zachęcony, ale i bardziej przekonany, że w mojej służbie muszą nastąpić zmiany. Układałem sobie różne scenariusze, jak te zmiany mogłyby wyglądać. Scenariusza „sosnowieckiego” nie było w tych planach. Kiedy pierwszy raz rozmawiano ze mną o zborze w Sosnowcu, byłem sceptyczny i odmówiłem. Jednak przez dwa lata temat mnie drążył. Czasami wieczorem podjeżdżałem samochodem pod siedzibę zboru i przekonywałem siebie i chyba Boga, że to nie najlepszy pomysł. Jednak za każdym razem wracałem mniej przekonany do swoich racji. W końcu przyjaciel powiedział: „Daniel, jeśli któregoś dnia obudzisz się i okaże się, że stoisz w miejscu, bo trzymałeś się kurczowo bezpiecznego miejsca, to czy nie lepiej byłoby obudzić się ze świadomością, że coś przynajmniej próbowałeś zrobić?”. To dało mi do myślenia.

Nie lubię chować głowy w piasek i uważam, że mężczyzna musi podejmować stanowcze decyzje i ponosić ich konsekwencje. Zacząłem czytać księgę Nehemiasza, pierwszy rozdział powalił mnie na łopatki. Jak ważna była dla Nehemiasza Jerozolima i jej mieszkańcy. Dotąd uważałem, że Sosnowiec to nie moja sprawa, a Bóg mówił mi, że jest moja, bo tu chodzi o Kościół Chrystusa. Przypomniał mi, jak zostałem powołany do służby. Miałem wtedy około 17 lat. Jechałem pociągiem i czytałem pierwszy rozdział księgi Jeremiasza. Duch Święty dotknął mnie tak mocno, że przez całą drogę płakałem, że takiego nijakiego jak ja człowieka Bóg dotknął swoją łaską i miłością. Duch Święty objawił mi, że będę głosił Boże Słowo, że strach przed ludźmi nie może nade mną górować, że będę burzył i budował. Przez całe lata nie widziałem wypełnienia tych słów tak wyraźnie jak teraz. Bóg przekonał mnie, że mam kochać Jego Kościół tak mocno, jak On go kocha, by podjąć się jak Nehemiasz trudu odbudowy duchowych ruin. Daniel
                                                          Masarczyk

To była odważna decyzja dla mnie i mojej rodziny. Mnóstwo pytań i wątpliwości. Czy podołamy wszystkim problemom tego zboru? Nasze dzieci płakały, bo nie chciały się rozstawać z przyjaciółmi w Dąbrowie, a w Sosnowcu na szkółce niedzielnej były wtedy jedynymi dziećmi. Dziś, po dwóch latach, jest ich dwadzieścia czworo w czterech grupach wiekowych. I nie jest to zasługa moja, ale Ducha Świętego. Nauczyłem się, że nawet jeśli nie mam doświadczenia, mam po swojej stronie Jezusa - cudownego Doradcę i wspomożyciela - Ducha Świętego. Nie jestem „wspaniałym przywódcą”, po prostu tak jak potrafię chcę być narzędziem w Bożym ręku.

Od dwóch lat z żoną Małgorzatą i czworgiem dzieci jesteśmy w Sosnowcu. Jak ta historia się jeszcze zakończy, czas pokaże. Ciągle się zastanawiam, jak ogromna łaska mnie spotkała. Tylu wokół ludzi zdolnych i wykształconych, a Pan Bóg mnie, prostego chłopaka bez przyszłości, odnalazł i nie tylko zbawił, ale dał cel i sens w życiu, obdarował normalną rodziną i powołał do służby. Najważniejsze jest jednak dla mnie to, że mam w moim sercu Boga. Chcę Mu służyć do końca moich dni.


Copyright © Słowo i Życie 2014